Przykro mi, ale...

Miał być blog dla rodziny, znajomych i nieznajomych z małymi dziećmi. Wiele bliskich mi osób dowiedziało się o nim. Siedziałem więc, wymyślałem, szperałem, pisałem, publikowałem. Tymczasem, po blisko trzech miesiącach okazało się, że nikt nie ma czasu na to, żeby to wszystko czytać. Nawet w zimowe weekendy. Czyli, tak naprawdę poświęcałem swój czas na pisanie do szuflady. Ale nie o ten czas mi chodzi. Przede wszystkim jest to nie tylko frustrujące lecz i bardzo przykre czekać po każdym opublikowanym artykule na jakąkolwiek reakcję i całymi dniami ... nic. Mam wrażenie, że także nieliczne komentarze Agaty były przeze mnie siłą wymuszone. Nie wiem nawet czy to co wymyślam i proponuję ma jakiś sens, czy się komuś podoba, do czegoś przydaje. Wygląda na to, że nie.
Zaprzestaję więc regularnej publikacji. Jak mnie najdzie wena to wówczas może coś wrzucę...


sobota, 1 lutego 2014

Jak to było z Warszawą i Syreną


Potężnym władcą był król Bałtyk. Mieszkał w ogromnym, podwodnym pałacu zbudowanym z samego bursztynu. Siedział w nim na pięknym bursztynowym tronie, w ręku dzierżył złociste, również bursztynowe berło, symbol jego władzy nad morzem, które nazwę swoją wzięło od królewskiego imienia. Władał Bałtyk nie tylko falami morskimi, ale także morskimi stworami, i takimi zwykłymi, które możemy podziwiać na fotografiach i filmach, i nad tymi cudownymi, które tylko na rysunkach i obrazach dawnych malarzy można zobaczyć:  trytonami, wężami morskimi, a przede wszystkim syrenami. Także dwie królewskie córki były syrenkami. Radował się król widząc jak hasają pośród podwodnych zarośli z rybami i morskimi konikami, i ta właśnie radość zaćmiła mu całkiem wzrok. Nie dostrzegł, że od pewnego czasu harce są coraz rzadsze i już nie tak wesołe, że syrenki wracają do pałacu coraz wcześniej i ze smutnymi minami. Nie dostrzegł zatem, że zaczęła je toczyć tęsknota za szerokim światem, że nie mogły już wytrzymać w ojcowskim pałacu, choćby najpiękniejszym był ze wszystkich pałaców na całym świecie. I przyszedł dzień, w którym córki króla Bałtyku nie powróciły do domu. Próżno ojciec kazał szukać ich wszędzie. Wkrótce zrozumiał, że opuściły go. W gniewie wysłał w pogoń za nimi, na cztery strony morza, całe oddziały trytonów. Powróciły z niczym. Wówczas taki gniew i żal targnął Bałtykiem, że burza niezwykłych rozmiarów zapanowała na całym morzu, zagrażając życiu rybaków, co jak co dzień na łodziach wypłynęli na połów ryb. Musiał jednak pogodzić się Bałtyk ze stratą, bo syrenki zbyt daleko uciekły.

Jedna z nich pomknęła na zachód, dopłynęła do wybrzeży duńskich i … znacie ją pewnie z filmu, a może też  z fotografii, siedzącą na kamieniu w wrót portu w Kopenhadze. Jej przygody i smutny ich koniec opisał Hans Christian Andersen w baśni pod tytułem Mała syrenka.  

Wytwórnia Disneya sięgnęła również po ten motyw, czyli temat.
 Piosenka z filmu Mała Syrenka 

 Druga popłynęła na wschód. Gdy dotarła do portu w Gdańsku, lękając się, że odnajdą ją tam wysłannicy króla, wpłynęła do Wisły, i dalej, dalej płynęła w górę rzeki. Mijały dni, syrenka płynąc podziwiała piękne, kolorowe łąki i pola, a przede wszystkim wszechobecne potężne bory schodzące aż nad sam brzeg wiślany. Dnia pewnego zatrzymała się w miejscu, gdzie stały dwie skromne chaty rybackie. Mieszkały w nich dwie rodziny. W każdej z nich było jedno dziecko. Chłopczyk miał na imię Wars, a dziewczynka Sawa. Oboje jeszcze mali, bawili się beztrosko całymi dniami i te radosne zabawy przypomniały syrence o jej dzieciństwie w ojcowskim pałacu. I dlatego postanowiła zamieszkać w pobliżu, śpiewem słodkim umilając wieczory dzieciom i ich rodzicom. A kiedy Wars i Sawa podrośli i dzięki pomocy księcia panującego nad mazowiecką ziemią założyli miasto na wysokim brzegu, kazała sobie syrena zrobić miecz i tarczę, aby bronić przed wrogami mieszkańców grodu, który od imion rybackich dzieci, Warsa i Sawy, dostał nazwę Warszawa.
 
No i  proszę, udało mi się napisać kolejną wersję legendy o warszawskiej syrence. Ale to tylko legenda. Ani syrena nie mieszkała w Wiśle, ani nazwa miasta nie pochodzi od imion: Wars i Sawa. A w dodatku jak twierdzą specjaliści od języka, czyli językoznawcy, staropolskie imię Sawa, było imieniem… męskim.
Znacie może tę książkę Ewy Szelburg - Zarembiny?
To jedna z kilku wersji legendy o warszawskiej syrence

Prawdopodobnie było tak, że poniżej grodu książęcego, tam gdzie teraz stoi osiedle Mariensztat, była wioska należąca do rycerza o imieniu Warcisław, od którego zdrobnienie brzmiało – Warsz. I tak jak kiedyś mówiono na żonę doktora - doktorowa żona, na kuźnię kowala - kowalowa kuźnia, na córkę kupca - kupcowa córka, tak wioska należąca do Warsza, to wioska Warszowa. I to od tego wyrażenia pochodzi obecna nazwa naszego miasta - Warszawa.
A skoro syrena nigdy nie mieszkała w nurtach wiślanych, czemu Warszawianie ją wybrali na herb swojego miasta. Sprawa jest tajemnicza i do końca nie zbadana. Myślę, że podobnie jak mieszkańcy wielu miast przed wiekami, zaczerpnęli pomysł z bestiariusza, czyli księgi opisującej zwierzęta prawdziwe i fantastyczne. Chcieli mieć w herbie cudowną postać, a ponieważ mieszkali nad wodą, wybrali syrenę.


Tak według średniowiecznego bestiariusza wyglądały syreny,

tak bazyliszek, smok zabijający wzrokiem,

 tak jednorożec,  
 
a tak gryf, pół lwa i pół orła.

Gryfa ma w swoim herbie miasto Tczew
A tak wygląda oficjalny herb Warszawy
(to tylko tak dla przypomnienia, przecież wszyscy go znacie).



1 komentarz:

  1. To ja tyle lat w niewiedzy żyłam??? I dzieciom też takie "kity" wciskałam o Warsie i Sawie? ;-) Człowiek całe życie się uczy...

    OdpowiedzUsuń