Przykro mi, ale...

Miał być blog dla rodziny, znajomych i nieznajomych z małymi dziećmi. Wiele bliskich mi osób dowiedziało się o nim. Siedziałem więc, wymyślałem, szperałem, pisałem, publikowałem. Tymczasem, po blisko trzech miesiącach okazało się, że nikt nie ma czasu na to, żeby to wszystko czytać. Nawet w zimowe weekendy. Czyli, tak naprawdę poświęcałem swój czas na pisanie do szuflady. Ale nie o ten czas mi chodzi. Przede wszystkim jest to nie tylko frustrujące lecz i bardzo przykre czekać po każdym opublikowanym artykule na jakąkolwiek reakcję i całymi dniami ... nic. Mam wrażenie, że także nieliczne komentarze Agaty były przeze mnie siłą wymuszone. Nie wiem nawet czy to co wymyślam i proponuję ma jakiś sens, czy się komuś podoba, do czegoś przydaje. Wygląda na to, że nie.
Zaprzestaję więc regularnej publikacji. Jak mnie najdzie wena to wówczas może coś wrzucę...


środa, 31 grudnia 2014

Szczęśliwego Nowego Roku !!!

Życzę Wam wszystkim, małym i dużym, aby ten Nowy, nadchodzący właśnie Rok, był jak najbardziej pomyślny, aby spełniły się wasze najskrytsze marzenia!!!

A do moich życzeń dołączam wiersz Ludwika Jerzego Kerna (autora książek o Ferdynandzie Wspaniałym. Znacie je?)




Bajka o Starym i Nowym Roku

O jednej porze,
raz do roku,
w zimowej nocy,  ciemnym mroku,
gdzieś,
gdzie nie sięga ludzki wzrok,
schodzi się z rokiem rok.
Jeden jest wielki
z siwą brodą,
drugi jest mały
z buzią młodą,
czyli, by rzec innymi słowy,
jeden jest  Stary,
drugi Nowy.
Gwiazdy
jak świeczki  lśnią na niebie,
a oni stoją obok siebie,
coś sobie mówią, patrząc w oczy,
ale nikt nie wie o czym.
Potem w ciemności słychać kroki...
To się rozchodzą oba roki.
Całkiem w przeciwne idą strony.
Stary
znużony i zmęczony,
Nowy
o jasnych, złotych lokach
wesoło sobie mknie w podskokach.
Po chwili cichnie odgłos kroków
w zimowej nocy, w ciemnym mroku,
gwiazda za gwiazdą w górze gaśnie
i robi się na świecie jaśniej,
i znika czarnej nocy cień,
i wstaje nowy, jasny dzień,
i budzisz się,
przecierasz wzrok
i witasz Nowy Rok.

 

Jest to tak piękne, że aż się zastanawiam czy prawdziwe. 
Może to tylko komputerowa animacja?
Muzyka towarzysząca sztucznym ogniom,
to uwertura do opery "Wilhelm Tell" 
Gioacchino (czytaj: Dżioakino) Rossiniego
 

piątek, 28 lutego 2014

Matematyka z zapałkami

Dzisiaj usłyszałem, że blog jest może zbyt humanistyczny, czyli zbyt literacki. Zatem pierwsze małe matematyczne zadanko z zapałkami. Jest ono specjalnie dla Michała, ale każdy oczywiście może spróbować je rozwiązać.
 
W jaki sposób przełożyć jedną zapałkę tak, aby działanie stało się prawdziwe.


Na wypadek gdyby zdjęcie było niezbyt czytelne, chodzi o równanie 0 - 9 = 5

cdn.

Ciąg dalszy właśnie następuje: w jaki sposób jednym ruchem zamienić te dwa trójkąty na cztery?

środa, 26 lutego 2014

Filatelistyka i poczta - odcinek pierwszy

Na początku zapraszam Was do przeczytania fragmentu książki Hugh Loftinga (czytaj: hju loftina), w przekładzie Janiny Mortkowiczowej, pod tytułem 


„Poczta Doktora Dolittle”

ROZDZIAŁ IV


KRÓLEWSKA POCZTA W FANTIPPO



Urząd pocztowy królestwa Fantippo była to dziwna instytucja. Zresztą należy przyznać, że samo istnienie urzędu pocztowego oraz regularne roznoszenie listów było czymś nadzwyczajnym w dzikim, afrykańskim państwie. Powstała zaś ta poczta w taki oto sposób. Na kilka lat przed podróżą doktora Dolittle w większości cywilizowanych krajów świata bardzo dużo mówiono o połączeniach pocztowych i o tym, ile ma kosztować przesyłka listów w kraju i za granicę; umówiono się wówczas, że koszty przesyłki z jednej części Anglii do drugiej powinny wynosić jednego pensa. Za bardzo grube listy musiano naturalnie płacić więcej. Potem ktoś wymyślił znaczki pocztowe: o wartości jednego pensa, dwóch pensów, po dwa i pół pensa, sześciopensówki i po szylingu. Każdy znaczek miał inny kolor i były na nich bardzo ładne rysunki albo i portrety Królowej, niektóre z koroną, inne bez korony na głowie. Potem Francja, Stany Zjednoczone i wiele innych państw zaczęły robić to samo, tylko że za te znaczki płacono innymi pieniędzmi i ozdabiano je podobiznami ich własnych królów, królowych i prezydentów.

I oto zdarzyło się pewnego dnia, że do wybrzeża zachodniej Afryki przybił statek i przywiózł list dla Koka, króla Fantippo. Król Koko nie widział nigdy przedtem znaczka pocztowego; przywołał białego kupca, który przebywał w jego stolicy, i zapytał go, czyja to twarz narysowana jest na znaczku.

Biały kupiec wytłumaczył mu całą historię poczty i państwowej sieci urzędów pocztowych i powiedział, że jeśli w jego ojczyźnie, Anglii, chce się wysłać list do jakiejkolwiek części świata, wystarczy przykleić na kopercie znaczek z wizerunkiem Królowej i wrzucić list do skrzynki pocztowej znajdującej się na najbliższym rogu ulicy, a list dojdzie na pewno na miejsce swego przeznaczenia.

- Aha - powiedział król - nowe czary! Doskonale! Potężne królestwo Fantippo będzie także miało urząd pocztowy, a moje pogodne, piękne oblicze ozdobi wszystkie znaczki! Użyjemy jeszcze większych czarów i nasze listy będą prędzej dochodziły na miejsce.

I król Fantippo, który był bardzo próżny, kazał sporządzić mnóstwo znaczków pocztowych ze swoim wizerunkiem, niektóre z koroną, inne bez korony, jedne uśmiechnięte, inne ze zmarszczoną brwią, jedne na koniu, inne na rowerze. Ale najdumniejszy był ze znaczka dziesięciopensowego, który przedstawiał go grającego w golfa, grę, której się nauczył od kilku Szkotów poszukujących złota w jego królestwie.

Kazał także zrobić skrzynki pocztowe, zupełnie takie same jak te, które mu opisał kupiec, umieścił je na rogach ulic i powiedział swoim poddanym, że wystarczy tylko nalepić znaczki na listy i wrzucić je do tych skrzynek, aby zawędrowały na krańce świata.

Ale niebawem ludzie zaczęli się uskarżać, że ich oszukano. Zapłacili rzetelnie za znaczki, zaufali ich sile czarodziejskiej i wrzucili listy do skrzynek, tak jak im powiedziano. Tymczasem pewnego dnia krowa wpadła na jedną ze skrzynek i rozwaliła ją, a wtedy okazało się, że wszystkie listy, które ludzie wrzucili, leżały tu najspokojniej i nie myślały nigdzie powędrować.

Król bardzo się rozgniewał, przywołał białego kupca i powiedział:

- Oszukałeś Moją Królewską Mość. Te znaczki, o których mi opowiadałeś, nie mają żadnej mocy czarodziejskiej. Wytłumacz mi to.

Wtedy kupiec powiedział, że listy wędrują nie z powodu jakiejś siły czarodziejskiej znajdującej się w znaczkach i skrzynkach. Prawdziwe urzędy pocztowe mają listonoszy, którzy wyjmują listy ze skrzynek. I w dalszym ciągu rozmowy objaśnił królowi wszystkie czynności urzędu pocztowego. Król, który był bardzo upartym człowiekiem, obstawał dalej przy tym, że Fantippo musi mieć swój urząd pocztowy, zamówił więc w Anglii setki mundurów i czapek i ubrał w nie swoich czarnych poddanych, którzy mieli spełniać czynności listonoszy.

Ale czarnym ludziom było za gorąco w ciężkich mundurach, bo wobec upałów panujących stale w Fantippo, jedynym ich ubraniem dotychczas były sznury paciorków. Zrzucili więc spodnie i kurtki i nosili tylko czapki. Uniform listonosza w Fantippo składał się więc teraz z ładnej czapki, sznura paciorków i torby.

Odkąd król Koko miał już listonoszy, urząd poczty w Fantippo zaczął rzeczywiście pracować. Listy ty wyjmowane ze skrzynek i wysyłane, gdy przybył statek, a nadchodząca poczta była roznoszona po domach w Fantippo trzy razy dziennie. W urzędzie pocztowym panował największy ruch w całym mieście.

Ale ludzie w zachodniej Afryce mają osobliwy gust. Ponad wszystko lubią pstre kolory. I kilku elegantów z Fantippo zaczęło odklejać znaczki z listów i przystrajać się w nie. Wyglądali bardzo efektownie i oryginalnie i taki strój był wysoko ceniony przez tuziemców. Mniej więcej w tym samym czasie w cywilizowani świecie powstał istny szał zbierania znaczków pocztowych. We wszystkich krajach ludzie zaczęli kupować albumy i wlepiać do nich znaczki. Rzadki taczek był w wielkiej cenie.

Pewnego dnia dwóch takich zbieraczy przyjechało do Fantippo. Znaczek, którego obaj poszukiwali do swoich kolekcji, był to „czerwony dwu i półpensowy Fantippo”, którego król nie pozwalał wypuszczać, gdyż uważał, że wygląda na nim nieładnie. Wskutek tego, że rozpowszechnianie tego znaczka było zakazane stał się bardzo rzadkim okazem. Gdy ci dwaj przybysze zeszli ze statku na ląd, podszedł tuziemiec, żeby im odnieść walizki. I w tejże chwili przybysze zauważyli na piersi tragarza „dwu półpensowy czerwony Fantippo”. Obaj zbieracze chcieli ten znaczek kupić, a że każdy chciał go koniecznie mieć w swoim zbiorze, zaofiarowali w krótkim czasie bardzo dużą sumę, prześcigając się wzajemnie.

Kiedy król Koko usłyszał o tym, odwiedził jednego ze zbieraczy i zapytał go, dlaczego ludzie ofiarowują tak wysoką cenę za stary, zużyty znaczek. Biały opowiedział o nowej namiętności zbierania znaczków pocztowych, która ogarnęła cały cywilizowany świat. Jakkolwiek król Koko był zdania, że cały cywilizowany świat oszalał, doszedł jednak do wniosku, że zrobi daleko lepszy interes sprzedając znaczki do zbiorów niż do listów w urzędzie pocztowym. Odtąd ilekroć zjawiał się jakiś statek w porcie Fantippo, król wysyłał swego głównego poczmistrza, bardzo wysokiego urzędnika, który w stroju składającym się z dwóch sznurków muszelek i czapki listonosza, ale bez torby, przynosił na statek znaczki przeznaczone dla zbieraczy.

Handel znaczkami pocztowymi przynosił takie zyski, że król kazał przyspieszać ich druk, aby nowa partia była gotowa, gdy ten sam statek będzie powracał do Anglii. Ale od czasu kiedy znaczki sprzedawane były zbieraczom, a nie naklejane na listy, działalność poczty w Fantippo znacznie się pogorszyła.

Gdy Zuzanna opowiedziała doktorowi o liście, który wysłała do swego kuzyna i na który nie otrzymała odpowiedzi, coś przypomniało się nagle Janowi Dolittle. W jednej z jego poprzednich podróży statek pasażerski, którym jechał, zatrzymał się w porcie Fantippo, chociaż ani jeden pasażer tam nie wysiadł. Natomiast na pokład wszedł urzędnik pocztowy i zaproponował kolekcję nowych, zielonych i fioletowych znaczków. Doktor Dolittle, który był wówczas gorliwym zbieraczem znaczków, kupił sobie trzy komplety.

Teraz, kiedy dowiedział się o liście Zuzanny, zrozumiał, jak funkcjonował wówczas urząd pocztowy w Fantippo i dlaczego Zuzanna nie otrzymała odpowiedzi, która mogła wybawić z niewoli jej męża.

Gdy Zuzanna i Begwe wstali, żeby się pożegnać, ponieważ było już późno, Jan Dolittle ujrzał łódź zmierzającą ku jego statkowi. Siedział w niej sam król Koko, który przybywał na statek białych, aby sprzedawać znaczki.

Doktor Dolittle zaczął z nim rozmawiać i powiedział mu szczerze i otwarcie, że powinien się wstydzić takiego urzędu pocztowego. Potem poczęstował go filiżanką herbaty i wytłumaczył, jak to się stało, że list Zuzanny nie został prawdopodobnie nigdy doręczony jej kuzynowi. Król słuchał uważnie i teraz sam zrozumiał, jakie braki miał jego urząd pocztowy. Potem poprosił doktora Dolittle, aby wraz z Zuzanną i Begwe wysiadł na ląd w Fantippo i dopomógł mu do zaprowadzenia porządku w urzędzie pocztowym. 

Huhg Lofting był brytyjskim pisarzem, który prawie całe swoje życie mieszkał w Stanach Zjednoczonych. W latach dwudziestych XX wieku zaczął publikować książki dla dzieci opisujące przygody doktora Jana Dolittle'a, weterynarza znającego mowę zwierząt. Polskie przekłady również zostały wydane jeszcze przed wojną, w latach trzydziestych.
Jako pierwszą książkę z tej serii poznałem właśnie "Pocztę doktora Dolittle". Dostałem ją jako prezent mikołajkowy od kolegi. Było to chyba w trzeciej klasie podstawówki. Potem przeczytałem wszystkie części dostępne w okolicznych bibliotekach i czytelniach.
 
Jeśli Wy też jesteście ciekawi co się wydarzyło podczas pobytu doktora w królestwie Fantippo, zapraszam Was do biblioteki szkolnej, a może ktoś ma ją na własnej półce z książkami i jeszcze jej nie zna. 
Ja zaś wkrótce opowiem Wam coś o tym jak powstała poczta, co  oznacza słowo filatelistyka i skąd się wzięło. 

sobota, 22 lutego 2014

Przygody Mistrza Wilhelma 4

Odcinek czwarty
 
Drugi dzień był już Wilhelm w drodze. Wcześniej, cały długi tydzień, wraz z innymi mieszkańcami Kamiennego Miasta, przeczesywał okolicę w nadziei, że odnajdzie się Klara i jej przybrany brat. Niestety, wszystkie wysiłki spełzły na niczym. O dzieciach burmistrza Kazimierza słuch wszelki zaginął. Wrócili zatem mieszkańcy do swoich zwykłych zajęć, kilka tylko osób nie zaprzestało poszukiwań. Między nimi był i Wilhelm. Mistrz widząc daremny trud szukania na chybił trafił, postanowił udać się na dwór książęcy, aby u mieszkających tam mędrców i wróżbitów szukać pomocy.
Jechał zatem ze sługą swoim, Maciejem, tak szybko jak tylko mogły ich nieść ich rącze rumaki. Przejechali byli wąską drogą pole pełne złocących się kłosów pszenicy i zbliżać się zaczęli do lasu. Zrazu wydawało im się, że widzą jednolitą zieloną ścianę, niebawem jednak drzewa stawały się coraz większe i wyraźniejsze.
- Odpoczniemy trochę na pierwszej napotkanej polanie - rzekł  zwalniając Wilhelm.
- Trzeba jakiegoś potoku poszukać, Panie! - rzekł Maciej. - Wody w workach już niewiele zostało.
- Masz rację, Macieju! Rozglądaj się zatem uważnie, byśmy nie przeoczyli jakiegoś strumienia albo stawu.
Wjechali wolno między drzewa. Słońce przeświecało przez ich korony i w złotych promieniach można było zobaczyć mnóstwo tańczących pyłków. Nagle Maciej wstrzymał konia. Wydało mu się, że między krzewami zasrebrzyło się coś jakby powierzchnia wody pomarszczona lekkimi falami. Skierował tam konia, a po chwili krzyknął:
- Jeziorko tu jest jakieś, Mistrzu! Woda zimna i czysta, da nam wreszcie ochłodę.
Wilhelm podjechał do brzegu i zsiadł z konia. Podszedł do maleńkiego zbiornika, który wydał mu się być po prostu źródełkiem. Stanął tuż nad wodą i nachylił się, by dłonią zaczerpnąć jej nieco.
- Wstrzymaj się, Wilhelmie, na chwilę. Posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. - usłyszał nagle głos jakiś. Podniósł wzrok i ujrzał po drugiej stronie jeziorka dziada proszalnego, którego przyjął był ongiś w swoim domu.
- Jest to, Mistrzu Wilhelmie, źródło zapomnienia. Jeśli napijesz się z niego choć łyk wody, zapomnisz o wszystkim, co dotychczas przeżyłeś. Znikną złe wspomnienia, ale z nimi stracisz również te dobre.
Patrzył Wilhelm na starca nie rozumiejąc, skąd się tam wziął, i dopiero po chwili zrozumiał sens skierowanych do niego słów. Starzec tymczasem dorzucił:
- A może chcesz tego? Znużyło cię może twoje dotychczasowe życie? Napij się zatem, a skończą się wszystkie twoje kłopoty.
- Skończą się moje kłopoty - wyszeptał Wilhelm i nagle otrzeźwiał. - Skończą się te, które sprawiły, że wyjechałem z Kamiennego Miasta, ale pojawią się przecież na ich miejsce nowe. Cóż więc miałbym na tym zyskać? Nic! Mogę tylko stracić, bo zapomnę o wszystkich bliskich mi osobach, zapomnę też o Klarze nieszczęsnej i o Piotrze. Miałżebym ich pozostawić w nieszczęściu? Nie starcze, nie napiję się tej wody, odjadę stąd czym prędzej.
Starzec patrzył przeciągle na Wilhelma, słuchając jego słów, po czym rzekł.
- Jesteś mądrym człowiekiem, Wilhelmie. Jeśli zrobisz tak, jak powiedziałeś, przejdziesz zwycięsko drugą próbę.
- Drugą? - zdziwił się mistrz. - A gdzie pierwsza?
- Pierwszą przebyłeś, gdy samotnie wyruszyłeś na poszukiwanie Klary. Pamiętaj jednak, że te dwie pierwsze zdają się być niczym, w porównaniu z trzecią, która cię jeszcze czeka.
- Skąd wiesz o próbach? - wykrzyknął mistrz. - Kim jesteś?
- Kim jestem, dowiesz się niedługo, ale jeszcze nie dziś. Teraz już jedź. Zanim jednak ruszysz, napełnij mały bukłak wodą ze źródła. Czuję, że przyda ci się ona w przyszłości.  
Wilhelm usłyszał za plecami suchy trzask łamanej gałązki. Odwrócił się, ale to tylko Maciej zbliżał się w jego kierunku. Kiedy Wilhelm spojrzał znowu na drugą stronę źródła, nikogo już tam nie było.
- Nic nie rozumiem - wyszeptał do siebie, a do Macieja powiedział: - Napełnij ten bukłak, Macieju, i ruszamy!
- A worki, Panie? Nie napełnimy worków?
- Jak to, nie słyszałeś, co rzekł starzec?
- Jaki starzec?
- Nie widziałeś starca po tamtej stronie?
- Nie, Panie.
Obaj byli zdziwieni. Maciej tym, co mówił mistrz, Wilhelm zaś tym, że starzec objawił się widać tylko jemu. Zjawa to jakowaś zatem być musiała. Ale jeśli zjawa, to widać przyjazna. Uspokojony, nic już nie tłumacząc słudze, wskoczył na konia i ruszył w głąb puszczy.
 
cdn.
© Andrzej Papliński

niedziela, 16 lutego 2014

Ptasie radio, czyli ornitologiczna encyklopedia Juliana Tuwima

Julian Tuwim swoimi wierszami oczarowuje polskie dzieci już od 76 lat. W 1938 roku wydał kilka książeczek, w których znalazły się tak dzisiaj popularne utwory jak: Lokomotywa, Pan Trąbalski, Zosia Samosia czy właśnie Ptasie Radio. Ten ostatni wiersz, podobnie jak Lokomotywa, jest bardzo trudny do recytowania, bowiem jest pełen onomatopei, czyli naśladownictwa głosów lub hałasów. W tym wypadku chodzi o głosy ptaków. Posłuchajcie jak wspaniale recytuje ten wiersz Irena Kwiatkowska.
 
 
 

 

Halo! halo!
Tutaj ptasie radio w brzozowym gaju,
Nadajemy audycję z ptasiego kraju.
Proszę, niech każdy nastawi aparat,
Bo sfrunęły się ptaszki
dla odbycia narad:
Po pierwsze — w sprawie
Co świtem piszczy w trawie?
Po drugie — gdzie się
Ukrywa echo w lesie?
Po trzecie — kto się
Ma pierwszy kąpać w rosie?
Po czwarte — jak
Poznać, kto ptak,
A kto nie ptak?
A po piąte przez dziesiąte
Będą ćwierkać, świstać, kwilić,
Pitpilitać i pimpilić
Ptaszki następujące:

Słowik, wróbel, kos, jaskółka,
Kogut, dzięcioł, gil, kukułka,
Szczygieł, sowa, kruk, czubatka,
Drozd, sikorka i dzierlatka,
Kaczka, gąska, jemiołuszka,
Dudek, trznadel, pośmieciuszka,
Wilga, zięba, bocian, szpak
Oraz każdy inny ptak.

Pierwszy — słowik
Zaczął tak:
"Halo! O, halo lo lo lo lo!
Tu tu tu tu tu tu tu
Radio, radijo, dijo, ijo, ijo
Tijo, trijo, tru lu lu lu lu
Pio pio pijo lo lo lo lo lo
Plo plo plo plo plo halo!"

Na to wróbel zaterlikał:
"Cóż to znowu za muzyka?
Muszę zajrzeć do słownika,
By zrozumieć śpiew słowika.
Ćwir ćwir świrk!
Świr świr ćwirk!
Tu nie teatr
Ani cyrk!
Patrzcie go! Nastroszył piórka!
I wydziera się jak kurka!
Dość tych arii, dość tych liryk!
Ćwir ćwir czyrik,
Czyr czyr ćwirk!
I tak zaczął ćwirzyć, ćwikać,
Ćwierkać, czyrkać, czykczyrikać,
Że aż kogut na patyku
Zapiał gniewnie: "Kukuryku!"
Jak usłyszy to kukułka,
Wrzaśnie: "A to co za spółka? Kuku-ryku? Kuku-ryku?
Nie pozwalam rozbójniku!
Bierz, co chcesz, bo ja nie skąpię,
Ale kuku nie ustąpię.
Ryku — choć do jutra skrzecz!
Ale kuku — moja rzecz!"
Zakukała: kuku! kuku!
Na to dzięcioł: stuku! puku!
Czajka woła: czyjaś ty, czyjaś?
Byłaś gdzie? Piłaś co? Piłaś, to wyłaź!
Przepióreczka: chodź tu! pójdź tu!
Masz co? daj mi! rzuć tu! rzuć tu!

I od razu wszystkie ptaki
W szczebiot, w świergot, w zgiełk — o taki:
"Daj tu! Rzuć tu! Co masz? Wiórek?
Piórko? Ziarnko? Korek? Sznurek?
Pójdź tu, rzuć tu! Ja ćwierć i ty ćwierć!
Lepię gniazdko, przylep to, przytwierdź!
Widzisz go! Nie dam ci! Moje! Czyje?
Gniazdko ci wiję, wiję, wiję!
Nie dasz mi? Takiś ty? Wstydź się, wstydź się!"
I wszystkie ptaki zaczęły bić się.

Przyfrunęła ptasia milicja
I tak się skończyła ta leśna audycja.


***

A teraz mam do Was pytanie. Czy wiecie jak wyglądają wszystkie te ptaki wymienione przez poetę?
Jeśli nie, zapraszam do obejrzenia ich zdjęć, które wyszperałem w internecie.

 
Słowik szary


 
Wróbel domowy (nie mylić z wróblem mazurkiem)
 

 
Wróbel mazurek
 

 
Kos zwyczajny
 
 
 
Jaskółka dymówka
 
 
 
Koguta to chyba wszyscy znają
 
 
 
A tu dzięcioł duży, mama i tata
 
 
 
 
Gil zwyczajny
 
 
 
Kukułka zwyczajna
 
 
 
Szczygieł
 
 
 
Sowa Uszata
 
 
 
Kruk zwyczajny
 
 
 
Sikora czubatka
 
 
 
Drozd śpiewak
 
 
 
Sikora bogatka
 
 
 
Jest też sikora uboga, i jeszcze inne...
 
 
 
Dzierlatka zwyczajna, zwana także pośmieciuszką
 
 
 
Kaczka krzyżówka, pani - wyżej, pan - niżej
 
 
 Gęś gęgawa
 
 
 
 
Jemiołuszka zwyczajna
 
 
 
Dudek zwyczajny
 
 
 Trznadel zwyczajny
 

Wilga zwyczajna
 
 
Zięba zwyczajna
 
 
Bocian biały
 
 
Szpak zwyczajny
 
 
Wszystkie zamieszczone powyżej zdjęcia pochodzą z internetowej encyklopedii Wikipedia
Czy zauważyliście, że samiczka nie zawsze jest taka sama jak jej partner, samczyk? Na przykład, to kaczor jest kolorowy, gdy tymczasem kaczka jest  prawie cała brązowa. Mniejsza różnica, ale zauważalna jest też w przypadku dzięciołów. Mogliście też zobaczyć na zdjęciu, że kos jest czarny. Samiec, tak, ale nie samiczka. Ona jest oliwkowobrązowa.  
Zapraszam Was zatem z rodzicami na Wikipedię. Znajdziecie tam podobizny ptaków obu płci. Spróbujcie zapamiętać, które z nich są tak samo upierzone, a które się różnią między sobą.
 
Życzę Wam też, abyście w czasie spacerów mogli zobaczyć i rozpoznać jak najwięcej naszych skrzydlatych przyjaciół!!!

piątek, 14 lutego 2014

Ikar, czyli o tym dlaczego trzeba słuchać starszych

Od dawna  mieszkał już Dedal na Krecie, wykonując najprzeróżniejsze zadania zlecone mu przez króla Minosa. Tęsknił jednak coraz bardziej za ojczystymi Atenami. Z każdym dniem chęć powrotu była większa i większa. Tymczasem król zapytany przez Dedala o zgodę na wyjazd, kategorycznie mu tego zabronił. Zbyt bowiem cennym poddanym był genialny inżynier, budowniczy i wynalazca (podobno to on wynalazł świder i nauczył Kreteńczyków posługiwania się nim). Dedal, mimo królewskiego zakazu, nie porzucił myśli o ucieczce. O ucieczce właśnie, bo nie mógł już jawnie opuścić wyspy.
Początkowo rozważał pomysł puszczenie się na morze, lecz szybko go odrzucił. Żadna przecież łódź ani statek nie mogły się mierzyć z królewskimi okrętami, które szybko by go odszukały. I pewnie stanąłby przed Minosem za karę skuty łańcuchami.
Skoro nie morzem, to może powietrzem? Zaczął więc obserwować ptaki w nadziei, że zdradzą mu tajemnice latania. Robił to całymi dniami, aż wreszcie  zbudował skrzydła potężne, z piór ptasich sklejonych woskiem pszczelim. Jedną parę wykonał dla siebie, drugą zaś dla swojego syna Ikara.
 
 
 
Następnego dnia, założywszy skórzaną uprząż ze skrzydłami, obaj mężczyźni stanęli nad brzegiem morza. I rzekł Dedal te słowa do Ikara.
- Pamiętaj synu, aby nie wznosić się zbyt wysoko ku słońcu, bo promienie jego gorące mogą roztopić wosk. Nie leć też zbyt nisko, by pióra nie nasiąkły wilgotnym, morskim powietrzem. Gdyby tak się stało, spadniesz do morza. Najlepiej leć, po prostu, za mną.
- Tak też uczynię, ojcze! - odrzekł Ikar, ale kiedy poczuł na twarzy lekki powiew morskiego wiatru, zobaczył obok siebie lecące ptaki, poczuł tak wielką radość, że nie bacząc na przestrogi ojcowskie, wzbijał się coraz wyżej i wyżej.
I stało się niestety to, co przewidział mądry Dedal. Wosk zaczął się rozpuszczać pod wpływem gorących promieni słonecznych, pióra, jedno po drugim, zaczęły odpadać i poczuł Ikar, że już nie tylko nie może lecieć, ale  spadać zaczyna bez kontroli. Daremnie próbował Dedal zbliżyć się do syna, by pomóc mu w jakiś sposób. Jak kamień ciężki runął Ikar do morza w pobliżu wyspy, którą później od jego imienia nazwano Ikarią. Morze zaś otaczające ją, zaczęto nazywać Morzem Ikaryjskim.
 
Od wielu wieków ludzie opowiadają tę historię, jako przestrogę dla młodych ludzi, którzy, niecierpliwi z natury rzeczy, dają się szybko ponieść  emocjom, a w dodatku, liznąwszy zaledwie nieco wiedzy, żyją w przekonaniu, że wszystkiego już się zdołali nauczyć.
 
Temat nieostrożnego i nieposłusznego Ikara był też często wykorzystywany przez artystów. Poniżej widzicie obraz namalowany około 1557 roku, czyli ponad 450 lat temu, pod tytułem Pejzaż z upadkiem Ikara. Kliknijcie na niego myszką  i na powiększonym obrazie spróbujcie odszukać miejsce, gdzie namalowany został Ikar.

wtorek, 11 lutego 2014

Dedal, czyli skąd się wzięły labirynty


Było to bardzo, bardzo dawno temu. Tak dawno, że historię tę nazwiemy nie tylko starą, ale wręcz starożytną. Działo się to więc  kilka tysięcy lat temu na terenie dzisiejszej Grecji.

Żył wówczas świetny inżynier, rzeźbiarz i architekt o imieniu Dedal. Jego rodzinnym miastem były Ateny. Niestety któregoś dnia, mówiąc delikatnie, bardzo tam narozrabiał, bowiem zabił człowieka. Chcąc uchronić własne życie musiał uciekać z Aten jak najdalej. W ten sposób znalazł się na wyspie Krecie, na której panował król o imieniu Minos. Był on potężny i bogaty, ale jednocześnie bardzo chciwy. W tamtych czasach ludzie ofiarowali bogom zwierzęta, aby zasłużyć na boską łaskę. Któregoś dnia Minos zamiast potężnego i pięknego byka, ofiarował bogu mórz, Posejdonowi, zwykłego byka, jakich miał setki, a może i tysiące w swoich stadach. Posejdon rozgniewał się wówczas i sprawił, że za karę, kilka miesięcy później, królowa powiła dziecko, które miało tułów człowieka, ale głowę byka. Z dziecka wyrósł potwór, którego król kazał zamknąć w odosobnieniu. Rozkazał Dedalowi zaplanować i zbudować pałac wielki z ogromną liczbą komnat i gęstwiną krętych korytarzy. Wnętrze tego budynku, który nazwano Labiryntem, było tak skomplikowane, że ktokolwiek do niego wszedł, zaraz się gubił.

***
W 1899 roku, w miejscowości Knossos, niedaleko głównego miasta Krety, u stóp góry Ida, odkryto ruiny pałacu zbudowanego prawdopodobnie cztery tysiące lat temu, o bardzo skomplikowanym układzie korytarzy i pomieszczeń. Może ta właśnie budowla dała początek opowieściom o labiryncie. Dzisiaj ruiny te są odwiedzane przez całe rzesze turystów, spędzających na Krecie swoje wakacje.
 
 
Obecnie labirynty służą głównie jako rozrywka. Są labirynty rysowane i drukowane czasopismach, które należy przejść z ołówkiem w ręku, ale są i duże, budowane dla uciechy dzieci i dorosłych, do których można wejść osobiście. 
 
 
 

W wielu krajach popularne są do dnia dzisiejszego zielone labirynty, stworzone z żywopłotów, sadzonych w skomplikowany układ żywych korytarzy. Najwięcej jest ich w Wielkiej Brytanii.

W Polsce jest też już jeden park z labiryntami, w Blizinach, w województwie Pomorskim. Zapraszam na jego stronę internetową.


Brytyjski labirynt w miejscowości Longleat jest podobno najdłuższy na świecie (foto Wikipedia)
Ciekawski George, którego znają już wszystkie polskie dzieci, też miał przygodę podczas wyścigu zorganizowanego w labiryncie na polu kukurydzy:



Na  pewno wszyscy z Was rozwiązywali już zagadki związane z labiryntami. Jeśli chcecie znaleźć trochę labiryntów rysowanych, kliknijcie na  Świat obrazków - labirynty . Życzę miłej zabawy!

Rodzicom zaś polecam historię labiryntów pod linkiem Labirynty Fishera .

środa, 5 lutego 2014

Przygody Mistrza Wilhelma 3


Odcinek trzeci


Dzwony przestały bić, a niewidzialna siła, która więziła Wilhelma przy oknie znikła. Jeszcze chwilę stał mistrz nieruchomo, po czym odwrócił się i zawołał na służącego.
- Macieju! Macieju, czy wiesz co się stało?
- Nie, Panie.
- Idź prędko, dowiedz się czegoś!
Mistrz wkładał właśnie kaftan, kiedy zobaczył wracającego sługę.
- No i cóż to się dzieje? Pożar jakiś czy co?
- Nie, Panie. Pożar na szczęście nie, ale burmistrz kazał wezwać wszystkich mieszkańców przed ratusz miejski.
- Po co?
- Nie wiem, Panie. Ale kupa ludu już biegnie w stronę rynku.
Ruszył więc pod ratusz i mistrz Wilhelm. Na rynku zastał już tłum mieszczan, nad którym górował imć Kazimierz, burmistrz Kamiennego Miasta, stojący na szczycie schodów, wiodących do drzwi siedziby władz miejskich, ratusza, najpiękniejszego dzieła wybudowanego przez mistrza Wilhelma. Uniósł burmistrz ręce ku górze i ucichł rychło gwar wszelki.
- Drodzy mieszkańcy Kamiennego Miasta – zawołał gromkim głosem. – Stało się nieszczęście wielkie. Córka moja, Klara, zniknęła. Nigdzie nie można jej znaleźć.
Szmer przeleciał po placu.
- Ej, mości Kazimierzu, i z tej przyczyny na nogi całe miasta stawiacie? – usłyszał Wilhelm dźwięczny głos mistrza bednarskiego, Bartłomieja, u którego dopiero co odebrał beczki znakomite. – Zakochała się dziewczyna i z chłopakiem czmychnęła spod opieki rodzicielskiej, ot tyle.
Burmistrz rękę uniósł i krzyknął:
- Nie uciekła,  szaty wszystkie w szafie ostały, a meble porozrzucane po pokoju były… Okno wybite… Porwano mi córkę! Pomóżcie, ludzie! – głos mu się załamał.
Ludzie najpierw szeptać między sobie zaczęli, potem głośno rozmawiać, rzucali słowa otuchy burmistrzowi i jego żonie, aż w końcu zaczęli się rozchodzić, umawiając grupkami na poszukiwania. Tylko wyrostki miejskie rzuciły się od razu przeczesywać ulice i podwórka. „Jeśli Klara jest jeszcze w mieście, oni ja znajdą – pomyślał Wilhelm – któż od nich lepiej zna  wszystkie miejskie zakamarki. A jeśli jej już tutaj nie ma?” Zadrżał. Zdawało mu się, że ujrzał przed sobą miłą twarz dziewczyny i jej piękny uśmiech. I zaczęła kiełkować w jego  głowie myśl, że to właśnie on, Wilhelm, musi coś zrobić, że to chyba jest jedna z tych prób, o których mówiły nocne zjawy. Próba trudna, tym razem, i ważna, bo los ludzki od jej powodzenia zależy. Nie pora zatem myśleć o stawianiu nowych, choćby najpiękniejszych domów, pora jest życie dziewczyny ratować. Poszedł więc prosto do domu mistrza Kazimierza, gdzie nowiny usłyszał, o których wcześniej nikt nie wiedział. Oto, Piotr, młody wychowanek burmistrza, którego Kazimierz, jako biedną sierotę przygarnął był dziesięć lat wcześniej, zniknął również. Pokój jego zastano pusty, a na łóżku leżała poduszka umazana krwią.
cdn.
© Andrzej Papliński