odcinek
drugi
Całą noc mistrz Wilhelm
przespał jak zabity, dopiero nad ranem sen mu zelżał tak, że miał
wrażenie, iż się zbudził na jasnej polanie pośród lasu. Usiadł
oszołomiony jeszcze i usiłował zrozumieć co się stało. Jak się
tu dostał? Co tutaj robi? Czemu nie jest we własnym domu? W
pierwszej chwili chciał się podnieść i wejść do lasu, by
odszukać drogę do miasta, ale przestraszył go ponury mrok panujący
między drzewami. Strach narastał w nim i paraliżował myśli.
Nagle usłyszał obok siebie jakieś głosy. Podniósł wzrok i
ujrzał dwie jasne postacie, a raczej zjawy wysokie. Jedna zdawała
się srebrzysta jako księżycowa poświata, druga złociła się
jakby spłynęły na nią promienie słoneczne. Głosy były ciche,
ledwo słyszalne…
- Czyż nie ma dla niego
ratunku? – rzekła złocista zjawa.
- Sam jest sobie winien –
odrzekła srebrzysta postać. – Dostał przecież szansę, ale jej
nie wykorzystał. A była taka prosta. Próba wytrwałości i
systematyczności. Zbagatelizował ją.
Oniemiały Wilhelm słuchał
tych słów, nie rozumiejąc o co chodzi. Nagle zdał sobie sprawę,
że chyba jego one dotyczą. Ale co oznaczały? Jaką szansę
zmarnował? Co ma się z nim stać?
- Jedna nieudana próba,
to jak przypadkowa pomyłka. Dajmy mu jeszcze szansę.
- A jak drugą zmarnuje,
powiesz, że dwie też nic nie znaczą, bo są jak nieszczęśliwy
zbieg okoliczności, który zawsze przydarzyć się może.
- Bo to przecież prawda!
Czyż nie mówi się, że do trzech razy sztuka? – złocisty serce
miał widać miękkie.
- Dobrze! Ale obie kolejne
próby musi przejść zwycięsko. Jedna go nie uratuje.
- Tym razem się postara.
Bądźmy tego pewni! - wyszeptał złocisty i jednocześnie mrok
całkowity ogarnął mistrza.
Kiedy Wilhelm otworzył
oczy, ujrzał baldachim swojego wielkiego drewnianego łoża.
Odetchnął z ulgą. Sen to był zatem tylko. Dziwny, niepokojący,
ale sen tylko. Przeciągnął się, wstał i podszedł do okna. W
roztargnieniu przeciągnął dłonią po włosach i ze zdziwieniem
zobaczył miedzy palcami dwie suche igły sosnowe. Nie sen to więc
był, ale prawda najprawdziwsza. Stał niby skamieniały i nie był
w stanie gestu żadnego wykonać. Myśli kłębiły mu się w głowie,
strach wrócił i ukłuł w samo serce.
Wtem za oknem głos
dzwonów usłyszał. „Do kościoła pójdę. Może tam otuchę
znajdę. Myśli uspokoję.” Chciał odwrócić się i odejść od
okna, ale coś go przy nim trzymało, ruszyć się nie pozwalało.
Coś dziwnego, bardzo dziwnego się działo. Dzwony wciąż biły i
biły. I wówczas zrozumiał, że nie na sumę dzwony wzywają
mieszkańców. Dzwony biły na trwogę.
Cdn.
©
Andrzej Papliński
Poniedziałek, 3 lutego
Z okazji urodzin Gabrysi i Majki dostałem prezent ( :-) ), przesyłkę z ilustracjami. Serdecznie dziękuję!!! Oto one...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz