Przykro mi, ale...

Miał być blog dla rodziny, znajomych i nieznajomych z małymi dziećmi. Wiele bliskich mi osób dowiedziało się o nim. Siedziałem więc, wymyślałem, szperałem, pisałem, publikowałem. Tymczasem, po blisko trzech miesiącach okazało się, że nikt nie ma czasu na to, żeby to wszystko czytać. Nawet w zimowe weekendy. Czyli, tak naprawdę poświęcałem swój czas na pisanie do szuflady. Ale nie o ten czas mi chodzi. Przede wszystkim jest to nie tylko frustrujące lecz i bardzo przykre czekać po każdym opublikowanym artykule na jakąkolwiek reakcję i całymi dniami ... nic. Mam wrażenie, że także nieliczne komentarze Agaty były przeze mnie siłą wymuszone. Nie wiem nawet czy to co wymyślam i proponuję ma jakiś sens, czy się komuś podoba, do czegoś przydaje. Wygląda na to, że nie.
Zaprzestaję więc regularnej publikacji. Jak mnie najdzie wena to wówczas może coś wrzucę...


poniedziałek, 30 grudnia 2013

Baśń o dwunastu miesiącach

Grudzień się kończy. Żeby więc przypomnieć o tym, że jest to miesiąc , w którym zazwyczaj na dworze leży mniej lub bardziej gruba warstwa śniegu, proponuję wersję baśni o dwunastu miesiącach napisaną przez Janinę Porazińską. 
 
Była w chacie gospodyni. Miała córkę i miała pasierbicę. Pasierbica była dobra, a córka była dokucznica. Pasierbica zawsze miała główkę gładko przyczesaną, liczko umyte, sukienkę, choć biedniutką, ale czystą. Córka była roztargana, często nieumyta, a jak jej się spódniczka ubłociła, to w takiej szargulicy wciąż chodziła.
Ludzie na pasierbicę mówili: ładniuśka; na córkę mówili: brzydulicha.
Więc macocha pasierbicy strasznie nie lubiła.
Tak umyśliła sobie:
„Pozbędę się jej, do lasu ją wyślę, niech ta gdzie w boru uśmiertnie”.
Nadszedł grudzień. Spadły śniegi i przyszedł mróz, a srogie wichury-dujawice po polach pędziły i tumanami śniegu migotały.
Raz co się dzieje...
Woła macocha pasierbicę i mówi:
– Idź mi zarutko w las i nazbieraj fiołków. Jak ich nie nazbierasz, to się tu nie pokazuj, bo cię do izby nie wpuszczę.
Hej świecie, świecie!... A gdzież tu w tym kopnym śniegu kwiatków szukać! Aż się biedna sierotka za główeńkę chwyciła, aż się o ścianę sparła, bo z żałości na nogach ustać nie mogła.
– A kajżesz ja tera skroś zimy fiołki najdę?
– Szukaj se, kędy chcesz, a ja swojej woli nie odmienię. Abo dziś do wieczora fiołki przyniesiesz, abo się nie pokazuj w chałupie!
Rzuciła sierocie do sieni koszyk i izbę na skobel zawarła.
Ha, cóż było robić. Zaodziała się dziewczyna chuściną, na bose nogi wzięła chodaki i poszła w las.
Najciężęj było iść otwartym polem, bo wiatr tu hulał, szarpał i w oczy śniegiem uciskał – ale w lesie już było przyciszniej.
Chojary w górze szumiały i krakały wrony, a na jałowcach, jak czerwone płomyki, uwijały się szczygły i gile. Jałowcowe owocki objadały.
Idzie dziewczyna i idzie lasem, a wcale nie rozumie, gdzie tu można fiołki znaleźć. Nawet o wiośnie ich tu nie widziała. Ale że w lesie nie tak dokuczliwie jak w polu – to i brnie od sosny do sosny.
„Pewnie zginę albo z mrozu, albo z głodu, albo od wilków. A może i zajdę kaj do dobrych ludzi?”
Ano tak myśli trójsmutkiem i jedną pociechą i idzie.
Dobry kawał już lasem uszła, aż tu widzi – ogień się pali, a dookoła ognia dwunastu chłopów siedzi.
„A może to zbójcy? Iść tam? Nie iść?”
Ale pośmiałkowała się i ku siedzącym idzie. A jak podeszła bliżej – rozeznała, kto to.
Rzekła dobre słowo – odpowiedzieli jej i pytają:
– Który też z nas najbardziej ci się podoba?
A sierotka śmiało:
– Wszyscyście piękni, boście wszyscy potrzebni. 
Spojrzeli bracia po sobie, spodobała im się taka grzeczna mowa. Aż pytają:
– Po coś tu przyszła dziewczynko?
– Macocha kazała mi fiołków nazbierać, ale kaj ich ta zimą szukać!
– E, nie trapże się, może i znajdziesz.
Usiadł Kwiecień na miejscu Grudnia. Zaraz śnieg zaczął topnieć, aż się porobiły rozcieki, ale te i od razu w grunt wsiąkły. Co bliskie jarzębiny, brzozy i leszczyny pokryły się listkami, zazieleniły się jagodowe, borówkowe krzaczki, a ptaszęta zaczęły po wiosennemu śpiewać. Z głebi lasu przywiał dech świeży, słońcem nagrzany, kwitnącą czeremchą pachnący.
– Idźże, sierotko, za tę pierwszą sosnę, fiołków poszukaj.
Idzie dziewczyna, patrzy... a tam aż modro od kwiecia!
Przypadła na kolana, rwie, rwie...pół koszyka narwała. Przykryła je mchem, żeby nie zmarzły. I wróciła do ogniska Kwietniowi podziękować.
– Idźże w spokoju do domu. A jak będziesz znów w potrzebie, przybieżaj do nas.
Biegnie sierotka do domu, a nadziwić się nie może i temu, że się tak w oczymgnieniu wiosna zrobiła i fiołki wyrosły, a i temu, że wcale teraz zimna nie czuje. Wiatr tak samo dmie, śnieg tak samo nad ziemią hula, a do niej to jakoś nie dochodzi, właśnie jakby jeno za szybką na świat zimowy patrzyła. A droga jakoś zrobiła się niedługa. Już i brzeg lasu, już i koniec pola, już i chata, z której rano wyszła.
Usłyszała macocha, że dziewczyna wchodzi do sieni, tak wyszła z izby i woła:
– Jeśli nie masz fiołków, to wynocha!
– Mam, mam, patrzcie jeno! – woła dziewczynka z radością i stawia koszyk na stole.
Przyskoczyła do koszyka matka i córka.
Odgarniają mech – a tu w izbie zapachniało jak w ogrodzie wiosną! Wytrząsnęły koszyk – a tu na stole cały kopczych świeżutkich kwiatów!
– Sprawiedliwie... fiołki prawdziwe – mamrocze macocha i pojąć nie może, gdzie je pasierbica znalazła. – W lesie były?
– W lesie.
Minęły trzy dni, mróz jeszcze bardziej się nasilił, wichry jeszcze się bardziej rozsrożyły – a macocha myśli:
„Za pierwszym razem nie udało się, może za drugim się uda”.
I woła do sieroty:
– Biegaj mi zaraz w las i nazbieraj tam poziomek. I to ci przykazuję: coby były piękne, coby były dojrzałe. A jak ich nie najdziesz, to nie wracaj!
Znów się dziewczyna okręciła swą podartą chuściną, wzięła na bose nogi chodaki i poszła. Myśli sobie:
„Pójdę do Miesięcy, może mnie i teraz poratują. Ale czy to do nich dojdę? E, musi nie, musi jeszcze przed borem zamarznę”.
Idzie, idzie... wichry ją szarpią, mróz na wylot ją przejmuje. Każda kosteczka w niej z zimna się trzęsie. Ale jakos do lasu doszła, do dwunastu braci dobrnęła.
Powitała ich, odpowiedzieli.
I Grudzień mówi:
– To ty, dziewczynko? Cóż teraz chciałabyś mieć?
Wstydzi się sierotka swej zuchwałości, ale cóż ma począć! Więc nieśmiało szepce:
– Poziomek bym chciała... pięknych, dojrzałych...
– To się zrobi... to się zrobi... – Mówi Grudzień.
Dźwignął się ze swego siedziska, a na jego miejsce przyszedł młody Czerwiec.
I raz-dwa-trzy... dookoła śnieg stajał, drzewa zazieleniły się, głogowe krzaki stanęły w różowym kwieciu, a ptaszki-świergolaszki napełniły las taką muzyką, że od ich nutek aż liście drżały, aż chwiały się gałązki.
– Idźże, sierotko, za tę sosnę, poszukaj.
Idzie dziewczyna, a na polanie za sosną aż czerwono od poziomek! Jakby tu kto cały wór koralików rozsypał!
Dopieroż zaczęła zbierać a do dzbanka sypać! A tak jej ta robota szybko szła, że nie do pojęcia! Już połowa dzbana, już po szyjkę, już pełniutki z czubem!
Zerwała liść paproci, dzbanek nakryła, wilczym łykiem okręciła i z wielką radością poszła Czerwcowi podziękować.
– Idźże, sierotko, spokojnie do domu. A jak będziesz czego potrzebowała, to przyjdź tu do nas.
Idzie dziewczyna do domu i, tak jak za pierwszym razem, wcale jej nie zimno i dzbanek nie cięży, i droga niedaleka.
Ani się zmiarkowała, gdy już chatę przed sobą zobaczyła.
Usłyszała macocha, że dziewczyna wchodzi do sieni, tak wyszła z izby i woła:
– Jeśli nie masz poziomek...
Nie dokończyła, bo juścić poziomki są – w sieni pachnie jak na polance leśnej, gdy ja czerwcowe słońce dogrzeje. Wnet też i cała izba poziomkową wonią się napełniła.
Postawiła sierota dzbanek na stole, paprociowe liście zdjęła, a tam poziomki jedna w jedną duże jak wiśnie, a dojrzałe, aż sok się z nich rosą wytacza.
Idą ludzie drogą, zatrzymują się i wołają:
– Darosławo, a co to też w waszej zagrodzie tak pachnie?
Nie chce gospodyni, aby ludzie poziomki zobaczyli, tak je co prędzej do komory wynosi, a ludziom mówi:
– Miałam ta co nieco suchych poziomkowych liści. Spaliłam je, to z tego pachizna się z dymem rozeszła.
Na wieczerzę matka z córką poziomki zjadły, sierocie nic nie dały.
Znów minęło kilka dni.
Gospodyni myśli:
„Głupia byłam, że chciałam fiołków, że chciałam poziomek. Kwiatki zwiędły i nie ma nic; poziomki się zjadło i nie ma nic. Tera każę sierocie przynieść z lasu talarów. Gospodarkę se powiększę, odziewku świętalnego dla nas obu nakupię!
Więc mówi do sieroty:
– Leć mi do lasu i przynieś talarów. Coby były ciężkie, ze szczerego srebra. Jak ich nie najdziesz, to się tu nie pokazuj!
Zabrała się sierota i znów idzie, i znów przed braćmi Miesiącami staje.
– Talarów kazali macocha przynieść. Coby były ze szczerego srebra.
Podumał Grudzień, aż mówi:
– Przychyl się i weź sobie węgielków z ogniska.
Nie śmie dziewczyna odmówić, ale strasznie się boi, że jej te węgielki dziurę w zapasce wypalą i macocha ją za to ukarze. A jakżeż przyjdzie z węglami, skoro miała talarów przynieść!... To może lepiej nic nie brać i do chaty nie wracać...
Widzi grudzień, że dziewczyna waguje, tak powiada:
Nie bój się, nabierz węgielków. A jak jeszcze macocha cię wyśle, to już do niej nie wracaj, u nas ostań. W naszej zagrodzie będziesz mieszkała, gospodarkę nam będziesz prowadziła.
Dziewczyna kupkę węgielków czerwonych, żarzących nabrała, podziękowała i wraca. A wciąż się strasznie boi, że jej się dziura w zapasce wypali.
Weszła do sieni, a macocha woła:
– Masz talary?! Siła ich masz?!
Nie śmie sierotka o tych węgielkach powiedzieć – boi się. Milczkiem do nalepy podchodzi, a serce w niej mdleje ze strachu.
Wytrząsa z zapaski...
A tu brzdęk, brzdęk, brzdęk... srebrne talary na nalepę lecą i dźwięczą, i błyszczą, aże w całej izbie pojaśniało.
Rzuciła się macocha z córką! Talary zagarniają, oglądają, liczą...
Ten i ten na przykupek gruntu. Ten na krowę, na woły. Ten na prosiaki, gęsi, kury. Ten i ten na odziewek, na buty... A za co korale i bursztyny? A za co jedwabne czepce? Za co pierzyny, poduchy, kilimki?
I na sierotę obie:
– Tyleś jeno przyniosła! A kaj masz więcej? Musi kajniebądź pod śniegiem utaiła dla siebie! Leć zaraz i wszystkie przynieś!
Zaodziała się sierota w swą starą chuścinę i poszła w las, i więcej nie wróciła. Do dwunastu braci Miesięcy na służbę przystała.
Czeka macocha do późnej nocy. Czeka cały ranek, cały dzień i znów cały wieczór.
Pasierbicy nie widać.
Tak-ci powiada do swojej córki:
– Nie wiadomo, co się stało z pasierbicą, może w polu zamarzła na śmierć. To tera ty pójdziesz.
– Matko, chcecie, cobym i ja przepadła?
– Nie bądź głupia! Tamta co na sobie miała? Letniczkową sukienkę i chuścinę. A ciebie zaodzieję w wełniak, w kożuch, w buty po kolana. Nie bój się, ani poczujesz zimna. A talarów przyniesiesz. Potrafiła tamta, potrafisz i ty.
– Przecie! Potrafię. Jeszcze więcej przyniosę.
Matka córkę ciepluśko ubrała i jeszcze ją zababuliła w ogromną wełnianą chustę.
– Weźże na talary w jedna rękę torbę, w drugą garnek, a na plecy jeszcze woreczek. No, nadźwigasz się, ale idź se powolutku, odpoczywaj. A tu naści Kukiełkę z masłem i z miodem.
Poszła córka.
A dzień był niezgorszy. Ściepliło się. Wiatr ustał, słońce mgławo świeciło, polatywał śnieżek drobniutki i suchy.
Przeszła córka pole, weszła w las.Ciepło jej, wesoło. Idzie a rozgląda się dookoła, gdzie to te talary leżą.
O, coś tam się w lesie jarzy, migoce!...
Biegnie dziewczyna, aż się o małe świerczki śniegiem przysypane potyka i przewraca! Przybiegła! Patrzy, a to ognisko się żarzy, a dookoła ognia dwunastu braci siedzi
Poznała, że to bracia Miesiączkowie. Ale wielce była rozgniewana, że się tak tym ogniem oszukała. Myślała, że to talary świecą, a tu ot co!
– Dzień dobry, dziewczynko! A może nam powiesz, kto my jesteśmy?! – Zawołał wesoło Grudzień.
A córka ze złością:
– Ten tu Marzec – kłapie wargą jak starzec. A ten Maj – tylko mu kij żebraczy daj. A ten Luty – Ma koślawe buty. Stary Grudzień – największy leń!...
I tak długo jeszcze uraźliwie Miesiączkom przygadywała. Aż się bracia rozgniewali.
Podniósł się Grudzień, a na jego miejsce usiadł Luty.
I dopiero jak nie zacznie się sroga zima!
Mróz ścisnął nagle taki, że aż drzewa zaczęły hukać.
Podniósł się wicher, pochwycił tumany śniegu i rozhukał się zamiecią.
Myśli córka:
„Trzeba mi do domu uciekać!”
Ale drogi powrotnej wcale znaleźć nie może. To w tę stronę biegnie, to w tamtą. Ognisko z oczu straciła. A tu bór coraz gęściejszy, a tu mróz coraz okrutniejszy, a tu zaspy coraz większe. Brnie już po kolana, siły traci, senność ją ogarnia...
Aż i zamarzła na śmierć. 
 
Janina Porazińska 
 
 
A ponieważ ostatnio widziałem, że dziewczyny z przyjemnością oglądały Maszę i niedźwiedzia w  wersji, jak mi się zza ściany wydawało, oryginalnej, rosyjskiej, może spodoba się im również w tym języku wersja filmowa tej baśni. To jeden z wielu filmów, które pamiętam z dzieciństwa, ponieważ w telewizji leciały wówczas głównie kreskówki radzieckie , no i nasze oczywiście. Disney'a mieliśmy tylko od święta (czyli na Boże Narodzenie i na Wielkanoc), nie licząc wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy przez stosunkowo krótki czas, co niedziela, o godzinie szesnastej, w telewizji był godzinny "reportaż" z Disneylandu, czyli leciały filmy produkcji wytwórni Walta Disney'a. Podwórka się wówczas kompletnie wyludniały.

No, ale wróćmy do filmu zza wschodniej granicy...
 
 
 
 
 
Wariantów baśni o biednej sierocie i niedobrej macosze jest mnóstwo. Jeszcze jeden z nich, pięknie nakręcona w 1964 roku "Baśń o Mrozie Czarodzieju", z polskim lektorem. To też jeden z filmów naszego dzieciństwa...
 
 
 

 
Miłego oglądania!
 
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz